Luiza już tu nie mieszka

Dzisiejszy odcinek został oparty na faktach autentycznych. Piszę go trochę z chęci "wyrzucenia" z siebie złych emocji, a trochę ku przestrodze. Tytułem wstępu zaznaczę jeszcze, że nie jestem jakimś zajadłym mizoginem, a mój stosunek do kobiet zawsze nacechowany był szacunkiem i partnerstwem. Ale do rzeczy.. Tak się składa, że w moim dziale pracują same kobiety. Szefowa też babka. Pomijam fakt, że rozmowy dotyczą głównie ciuchów i kosmetyków, to jakoś mi nie przeszkadza zupełnie, nawet obgadywanie innych koleżanek (że taka, czy śmaka) puszczam mimo uszu. Ze wszystkimi zawsze staram się żyć dobrze, nie narzucam swoich poglądów, szanuję prawo do odmienności zdania w tej, czy innej kwestii. Nasze pracowe relacje układały się znakomicie, ale do czasu. Pewnego dnia zmogła mnie choroba, w piątek wieczorem rozbolało mnie gardło, dostałem gorączki i generalnie rozłożyło mnie na łopatki. Sobotę przeleżałem w łóżku, ale choroba nie okazała się jakoś strasznie dokuczliwa, więc w niedzielę w zasadzie wróciłem do życia. W poniedziałek czułem się już na tyle OK, że poszedłem do pracy. Nikt by pewnie nie zauważył nawet, że coś mi jest, ale nieopatrznie napomknąłem o "przeziębieniu". Szefowa wspomniała wówczas, że też musi iść do lekarza, bo "chyba ma grzybicę płuc". Ale temat chorób więcej nie był drążony. We wtorek pomęczył mnie lekki katar, ale ogólnie czułem się dobrze, po południu poszedłem jednak do lekarza, bo spuchło mi nieco lewe oko. Lekarz stwierdził lekką infekcję, przepisał jakiś kropelki do oka, które rzeczywiście po zaaplikowaniu przyniosły wyraźną poprawę. W środę czułem się już normalnie, katar minął, opuchlizna z oka ustąpiła, jedynie nieco zachrypnięty głos zdradzał, że jestem świeżo po chorobie. Tego dnia w pracy zaczęła się nagonka, że powinienem iść do lekarza i na zwolnienie, "bo pozarażam innych". Na nic były moje tłumaczenia, że czuję się świetnie i że lekarz nic poważnego u mnie nie stwierdził. Pech chciał, że tego samego dnia koleżanka z innego działu poczuła się gorzej i zwolniła się wcześniej do domu. Podejrzenia padły od razu na mnie. Szefowa podchwyciła ten pomysł i wysłała mnie do domu wcześniej, mimo, że gorąco protestowałem. Następnego dnia rano, kiedy przyszedłem do pracy, zadzwoniła do mnie z domu, że ją zaraziłem i że natychmiast mam się wynosić, żeby innych nie zarażać. Przez moment pomyślałem sobie, że może lekarz się pomylił, wiadomo przecież, konowały nie takie numery robią. Wszyscy w pracy, począwszy od sprzątaczek a skończywszy na dyrektorze wiedzieli już, że "zaraziłem szefową". Każdy odsuwał się ode mnie jak od zadżumionego. Tego dnia pojechałem jeszcze raz do lekarza, tym razem prywatnego, żeby mi wypisał zwolnienie. Pani doktor zbadała mnie dokładnie, stwierdziła lekkie zapalenie zatok, ale zwolnienia nie dała, choć ją o to niemal błagałem na kolanach, argumentując, że w pracy już zapanowała psychoza i wszyscy wskazują na mnie palcem. Lekarka stwierdziła tylko, że głupota ludzka nie zna granic i że zatoki nie są zaraźliwe, bo na to trzeba sobie samemu zapracować. Łatwo jej mówić, na nią nikt w pracy nie łypał okiem jak na "chodzący tyfus". Na moją prośbę napisała mi tylko na kartce swoją opinię lekarską, podpisała ją i przystawiła pieczątkę. Wróciłem zatem do roboty, żeby wziąć urlop na czwartek i piątek, pogoda była ładna, więc nie będzie to zmarnowany czas - pomyślałem. Wychodząc od kadrowej spotkałem koleżanki z działu. W zasadzie, to nie spotkałem, one specjalnie czekały na mnie, żeby mi powiedzieć "jaki to jestem skrajnie nieodpowiedzialny, narażając zdrowie innych itp." Przyznam się szczerze, że takiego ataku nienawiści, pomieszanej z histerią zupełnie się nie spodziewałem. Byłyby mnie pewnie zlinczowały, gdyby się nie bały, że je zarażę. Gdyby dziewczyny były w ciąży, to bym to jeszcze mógł zrozumieć, pokazałem im kartkę od lekarza, tłumaczyłem, ale w swojej furii, w ogóle nie chciały mnie słuchać. Zamiast tego obrzuciły mnie stekiem mniej lub bardziej nieprzyjemnych wyzwisk W takich sytuacjach racjonalne argumenty chyba do niczego się nie przydają.

Teraz puenta. W poniedziałek (cztery dni, od rzekomego zarażenia) szefowa zupełnie zdrowa pojawiła się w pracy. Żeby choć zakasłała, czy miała chrypkę. Nic. Okaz zdrowia! W rozmowach ani razu nie pojawił się też temat mojej winy, żadnej reprymendy czy morału w stylu "jak jesteś chory, to siedź w domu". Tematem przewodnim był natomiast chory piesek szefowej, którego weterynarzowi udało się uratować przed uśpieniem i "ktoś się musiał nim zająć przez kilka dni". Piramidalna intryga, wylane litry kwasu, skiszona atmosfera w dziale - to wszystko efekt całej sytuacji. Że nie wspomnę o tym, że czuję się "zrobiony w durnia", no ale w tym wypadku sam sobie jestem winny. Panowie, nie lekceważcie nigdy potęgi MOCY, zwłaszcza jej ciemniejszej strony w babskim wydaniu.

Maj 2012. Warszawa. Pawilon "Luiza" przy ul. Twardej 54. Fot. blogowsky

4 komentarze:

  1. Bez komentarza...

    A "Luiza" to chyba na paru blogach się pojawi w tym miesiącu (lub w następnym).

    OdpowiedzUsuń
  2. Już w średniowieczu mówili, że kobieta to istota przebiegła i dwulicowa;) A Luizę jako, że też sfociłem to w przyszłości pozwolę ją sobie zamieścić :D

    OdpowiedzUsuń
  3. "Luizy" nigdy dość, choć to też babulec!

    OdpowiedzUsuń