Zawalidroga

"Nie mieć samochodu w Polsce to obciach" - tak mi kiedyś powiedział znajomy. I to chyba znacznie większy niż publiczne chwalenie się nieczytaniem książek czy brak znajomości historii własnego miasta. Z punktu widzenia użyteczności przestrzeni publicznej wszelkie pomniki i obeliski należałoby usuwać, bo niepotrzebnie zajmują cenne miejsce w centrach naszych miast. Gdzieś na peryferiach można by urządzić park martyrologii, męczeństwa i pamięci narodowej, do którego trafiłyby wszystkie miejskie monumenty. Kto by chciał "podumać" nad przeszłością narodu, złożyć wieniec, czy zapalić lampkę jechałby tam sobie i załatwiał swoją potrzebę. W takim parku byłoby cicho, nie to co w ulicznym zgiełku, no można by od ręki porobić zdjęcia wszystkim pomnikom na raz. Tu Kopernik, tu Nike, tu Kolumna Zygmunta - wszystko w jednym parku. Wygoda i należny szacunek dla przeszłości. Uwolnione od pomników grunty miasto sprzedałoby prywatnym deweloperom za grubą kasę. Zwróćcie tylko uwagę ile miejsca w kapitalnej lokalizacji zajmuje pomnik Mickiewicza na Krakowskim Przedmieściu! Tu by się zmieścił kapitalny, nowoczesny biurowiec. A pomnik Powstania Warszawskiego - rozłazi się niemal na pół placu Krasińskich! Tu też sporo mogłoby się zmieścić! a te wszystkie tablice pamiątkowe zawieszone na budynkach - i tak nikt ich nie czyta. Skoro nie czytamy książek, to co dopiero mówić o tablicach! Tylko szpecą elewację budynków. W ich miejsce można by powiesić gustowne banery reklamowe, tak, aby uwolniona powierzchnia przynosiła zysk, a nie leżała odłogiem. To oczywiście w ramach pierwszego etapu, w kolejnym, trzeba by się zająć cmentarzami. To smutne miejsca, a przecież mogły by tętnić życiem nowych osiedli, centrów handlowych z multipleksami i podziemnymi parkingami...


Luty 2013. Warszawa. Dziki parking na skwerze przy ul. Wolskiej i Okopowej. Fot. blogowsky



Ślady fotografa

Leon B. to postać fikcyjna. Nie lubi kupować sznurowadeł u ulicznych handlarzy, nie czyta książek, które powinien, kiedy jest wzburzony oddycha głęboko. Od czasu do czasu, widać u niego silne ciążenie ku klasyce. Pewnej styczniowej nocy nie spotkałem Leona B. na Starówce, a szkoda, zapewne moglibyśmy sobie porozmawiać o wielu rzeczach. Tak, to tylko mi ręce zmarzły, a potem ziewałem przez cały następny dzień.

Styczeń 2013. Warszawa. Kamienne Schodki na Starym Mieście. Fot. blogowsky

Iść, ciągle iść, w stronę słońca...

Tak sobie myślę, co bym, zrobił, gdybym wygrał np.30 mln złotych w dużego lotka. Każdy chyba o tym rozmyśla, a najczęściej w okresach wielkich kumulacji. Wiadomo, można by kupić dom, samochód i inne dobra doczesne, ale już dawno udowodniono, że to szczęścia nie daje. Może lepiej dać na jakiś szczytny cel? Na biedne dzieci, na chorych w hospicjum, na głodujących w państwach trzeciego świata? Taki gest z pewnością daje wspaniałe samopoczucie, natomiast zasadniczo nie zmienia położenia wszystkich cierpiących na całym świecie.Wygląda na to, że lepiej takiej forsy nie wygrywać wcale. No ale gdyby już się, nie daj Bóg, przydarzyło - co z tą "sałatą" zrobić?

Ostatnio przyszedł mi do głowy pomysł stworzenia lokalnego, warszawskiego archiwum fotograficznego. A na co, komu takie coś, zapytacie. Są przecież już muzea, biblioteki, archiwa i dziesiątki innych podobnych instytucji, które gromadzą fotografie na potrzeby potomności. Owszem, zgoda, ale żadna z tych instytucji nie gromadzi zasadniczo zdjęć o niskiej wartości artystycznej czy ekspozycyjnej, muzea, jeśli cokolwiek kupują, to kompletne kolekcje autorskie, agencje fotograficzne kierują się tu raczej kwestią zysku i jeśli kupują, to zdjęcia reporterskie "z ważnych wydarzeń", na których potem będą mogły łatwo coś zarobić. Reszta instytucji zasadniczo nie ma kasy na zakupy i ogranicza się do "aktów darowizn". Wymyślona przeze mnie instytucja gromadziłaby (i kupowała) całą odrzuconą przez placówki "wyższego szczebla" produkcję fotograficzną - zdjęcia amatorskie, z prywatnych albumów fotograficznych, z opróżnianych strychów i piwnic. Oczywiście nie wszystko "jak leci", tu też potrzebny byłby namysł, aby nie gromadzić ton zwykłej bezwartościowej makulatury. Archiwizacji podlegałoby natomiast wszystko to, co istotne z punktu widzenia historii miasta i jej mieszkańców. Może nie wszyscy się ze mną zgodzą, ale uważam, że na prawdę warto by było wszystkie te zdjęcia ocalić. I bez wahania przeznaczyłbym na ten cel, całą forsę z wygranej, gdybym oczywiście zdobył się był w końcu na wypełnienie tych kuponów...

Listopad.2012. Widok ul. Towarowej nieopodal skrzyżowania z Grzybowską. Fot. blogowsky

Nocna robota

Znalezienie romantycznego zakątka, bez samochodów, ze stylowymi latarniami, lśniącym brukiem i czekającą na klienta prostytutką - to zadanie dla fotografa z innej epoki. Obecnie na ogół wszystko jest jakieś takie udawane, powierzchowne, bez treści. Nie to, co "przed wojną" panie dzieju! Co nie znaczy, że w nocy trzeba koniecznie spać. Fotograficzne manewry po zmroku to zabawa wielce zajmująca i pouczająca, bo samego spaceru po wyludnionym mieście nie trzeba specjalnie reklamować. O tym, że warszawska Starówka jest "martwą wydmuszką" pisałem już przy innej okazji - nocny spacer po tej części miasta dobitnie to potwierdza. Sklepiki z chińskimi pamiątkami pozamykane, knajpy czynne tylko do 22.00, przechodniów tylu co palców u jednej ręki. Ale brak ludzi to zaleta. Można spokojnie rozstawić statyw na środku ulicy, przykręcić wężyk spustowy, pomierzyć światło i wreszcie coś tam pstryknąć.

Listopad 2012. Warszawa. Ulica Celna - ujęcie od strony Brzozowej. Fot. blogowsky

Grona gniewu

W słynnej powieści amerykańskiego pisarza Johna Steinbecka, wyrzucony z farmy rolnik postanawia, że zanim sam zdechnie z głodu, wymierzy sprawiedliwość winnym jego upadkowi za pomocą strzelby. Problem w tym, że nie bardzo wie, do kogo ma strzelać. Mała farma jest nierentowna, kukurydza nie obradza ze względu na powódź i suszę, bank za niespłacone kredyty zajmuje ziemię, a wynajęty przez zarządcę traktorzysta ma za zadanie zaorać wszystko pod uprawę bawełny. Rolnik złości się na traktorzystę, ale to taki sam biedak jak on, pilnujący swoich "trzech dolarów dziennego urobku". Traktorzysta mówi mu: "Zastrzelisz mnie i cóż z tego, na moje miejsce znajdzie się natychmiast 10 innych. Ja też mam żonę i trójkę dzieci, muszę z czegoś żyć. Ja tylko robię to, co każe mi pełnomocnik banku. Radzę ci też zacząć martwić się o swoje 3 dolary dziennie". Zrozpaczony rolnik zastanawia się wobec tego nad zastrzeleniem prezesa banku, ale ten pomysł też nie ma większego sensu, bank istnieje tak długo dopóki przynosi zyski, prezes jest tylko jednym z elementów tego systemu i nie może działać wbrew "logice zysku", bo odwoła go rada nadzorcza. Ta też musi się kierować dobrem banku (czyli zyskiem) i zastrzelenie kogokolwiek nic tu nie zmieni. Wielcy właściciele ziemscy wygryzają drobnych farmerów nie z pazerności, ale z chęci przetrwania. Tylko komasacja gruntów, własne przetwórnie i tania siła robocza dają im szansę zysku i możliwość przetrwania.

Nowoczesna cywilizacja postępu, oparta na prawie kapitału nie kieruje się sentymentem i solidarnością międzyludzką. W jej mechanizmy wpisana jest nieodzownie produkcja "zbędnych ludzi", czy jak to trafnie określa Bauman "ludzi na przemiał". To wszyscy ci, których praca na pewnym etapie przemysłowego rozwoju zaczyna się "kończyć". Postęp bowiem to nie tylko nowe, wspaniałe wynalazki, ale przede wszystkim coraz większe eliminowanie z produkcji "siły ludzkiej" bądź obniżanie jej wartości. Zastanawialiście się kiedyś ile może zarobić osoba, która zrywa brzoskwinie, skoro puszka brzoskwiń kosztuje dajmy na to 3 zł?. Zarobić musi plantator, przetwórca, producent opakowań i jeszcze na końcu sklep. Na zbieracza wypada przysłowiowy grosik. Zresztą nie zdziwiłbym się gdyby istniała już maszyna do zbierania owoców.

Możemy się zatem złościć, kiedy widzimy, że upada nasza ulubiona, istniejąca od wielu lat cukiernia, a w jej miejsce powstaje nowy bank czy kolejna apteka, ale takie to już nieubłagane prawo kapitalizmu. Tylko za komuny przedsiębiorstwa istniały tak długo, dopóki nie zlikwidowała je jakaś polityczna decyzja, bądź nie rozsypały się same ze starości...

Październik 2012. Warszawa. Tabliczka zakładu usługowego na budynku przy ul. Ignacego Prądzyńskiego 6. Fot. blogowsky



Szacunek

Nie złości mnie fakt, że stare musi ustępować miejsca nowemu. To naturalna kolej rzeczy. Natomiast irytuje mnie do granic wytrzymałości nonszalancja i brak szacunku wobec przestrzeni miejskiej, zwłaszcza w stosunku do historycznych ciągów komunikacyjnych. Kształtowały się one dziesiątki lat - najpierw były to trakty narolne, czyli po prostu drogi, którymi można było zajechać w pole, potem utwardzane, stopniowo obudowywane domami zamieniały się w ulice. Wielkomiejskiego splendoru nadała im Komisja Brukowa, powołana w 1740 roku, która nie tylko doprowadziła do ich wybrukowania, ale nadała oficjalne nazwy, urzędowo potwierdzone zawieszonymi tablicami. Te historycznie ukształtowane drogi w mieście miały swoje wady i zalety - wszędzie tam, gdzie potrzebny był skrót, samoistnie tworzyły się przejścia, podwórkowe pasaże, sprytnie wykorzystywane przez handel.. Sztuczne przebijanie czy poszerzanie miejskich arterii zawsze miało charakter ingerencji w naturalny rozwój tkanki miejskiej, ale zazwyczaj dość szybko było oswajane. Zasadniczo nie wywracało to bowiem do góry nogami dotychczasowego układu komunikacyjnego, a usprawniało ogólny ruch w mieście, jak choćby przebicie ul. Miodowej do Krakowskiego Przedmieścia.

Drugowojenny kataklizm rozpalił umysły urbanistów - oto nadarzyła się gratka, by stworzyć miasto od podstaw, by zaplanować nowy układ dróg - wygodniejszych, szerszych i "bezkolizyjnych". Ale to BOS-owskie planowanie nie wykraczało zbyt daleko w przyszłość - oglądano się raczej wstecz, podśmiewając się w duchu np. z mozolnego, okupionego ogromnymi nakładami finansowymi przebijania ul. Bonifraterskiej przed wojną. Decyzją powojennych planistów część ulic poznikała zupełnie, inne poszatkowano bez umiaru, jeszcze inne zdegradowano do roli podrzędnej. Ilekroć znajdę się na ul. Andersa, na której hula wiatr i nic się specjalnego nie dzieje, nie mogę uwierzyć, że kiedyś skrzyżowanie Nalewek, Franciszkańskiej i Gęsiej było jednym z najruchliwszych punktów w tym mieście. A czy szkołę przy ul. Żelaznej trzeba było koniecznie postawić w poprzek Krochmalnej? To jest właśnie ten brak szacunku wobec tradycji, który osobliwie mnie porusza. Szkoda, że urbanistom zabrakło więcej fantazji, że nie wybudowano po wojnie sieci metra, że nie zaplanowano obwodnicy a cała para poszła w poszerzanie tras W-Z, N-S i całej reszty głównych ulic, które obecnie, mimo swej szerokości i tak się korkują w godzinach szczytu, kumulując cały ruch samochodowy. Projektowanie "idealnych" rozwiązań zawsze będzie porażką, jeśli nie szanuje tradycji i nie4 liczy się z nią w najmniejszym stopniu...


Kwiecień 2011. Warszawa. Przedwojenna zabudowa ul. Wawerskiej. Fot. blogowsky

Żegnajcie "parówki"

Stało się! Choć wydawało się to niemal niemożliwe, chwila ta w końcu nadeszła. Tramwaje Warszawskie oficjalnie zapowiedziały kilka dni temu całkowite wycofanie do końca roku ostatnich 10 wozów typu 13N z eksploatacji. Kilka sztuk zostanie przekazanych na potrzeby muzealne, reszta zostanie zezłomowana. Po kilkudziesięciu latach z warszawskiego pejzażu znikną na zawsze charakterystyczne "parówki". Łza się w oku kręci, bo ten typ tramwaju to nie tylko historia warszawskiej komunikacji, ale jak dla mnie cały świat tramwajowy w ogóle. Były zawsze od kiedy sięgam pamięcią, to niemal archetyp tramwaju w ogóle, wszystkie nowsze modele interesowały i budziły ciekawość, ale punktem odniesienia był zawsze konstalowski model 13N. Chrzanić przepowiednie Majów, to jest prawdziwy koniec świata... I pomyśleć, że jeszcze rok temu fotografowałem je na ulicach, tłumacząc się w duchu, że przecież kiedyś ta chwila nadejdzie i znikną... Trzeba będzie po świętach zapolować na ostatnią jazdę, ech, nie chce się gadać w takich chwilach. Żegnajcie "parówki"!

Maj 2011. Warszawa. Tramwaj linii 18 na ul. Puławskiej przy skrzyżowaniu z ul. Rakowiecką. Fot. blogowsky

Bajabongo

Znajomy znajomego opowiedział mi niedawno nową (a może starą, tylko do mnie dotarła jako całkiem nowa) miejską legendę. Otóż jego znajomy jechał autobusem linii 131. Na jednym z siedzeń siedział sobie Murzyn. Wsiadła babcia z moherowym berecie, ale Murzyn jej nie ustąpił miejsca, więc coś tam do siebie mruczała. Po chwili wsiadła kobieta w ciąży i Murzyn wstał, żeby jej ustąpić, ale moherowa babcia była szybsza i zadowolona wryła się na wolne siedzenie przed ciężarną. Jechali dalej, a tu w pewnej chwili do autobusu wsiadła ekipa kontrolująca bilety. Murzyn wyciągnął miesięczny, a babcia w berecie kartonikowy bilet jednorazowy. Zanim podszedł do niej kontroler Murzyn pochylił się i zębami wyciągną babci bilet z ręki i zaczął go żuć. Starszą panią zamurowało, kiedy podszedł "kanar", próbowała się tłumaczyć, że "Murzyn jej bilet zjadł", ale "bajeczki" nie pomogły. Panowie wyprowadzili ją z autobusu na najbliższym przystanku...

Nie wiem ile lat miała babcia z tej historii, ale nawet dzieci w przedszkolu wiedzą, że emeryci jeżdżą transportem miejskim za darmo.

Czerwiec 2012. Warszawa. Portyk Łaźni Teodozji Majewskiej przy ul. Bednarskiej 2/4. Fot. blogowsky

Ślepy tor

   — Nie rozumiem. Przede wszystkim co to jest ślepy tor?
   — Uboczna, wzgardzona odrośl szyn, samotne odgałęzienie toru, rozciągnięte na przestrzeni 50-100 m, bez wyjścia, bez wylotu, zamknięte sztucznym wzgórzem i rampą kresową. Niby uschła gałąź zielonego drzewa, niby kikut okaleczałej ręki... 
   Ze słów kolejarza płynął głęboki, tragiczny liryzm. Profesor patrzył nań zdumiony.
   — Wokół zaniedbanie. Zielska przerastają zardzewiałe szyny; bujne, polne trawy, łoboda, rumian dziki i oset. Z boku odpada na poły strupieszała zwrotnica z wybitym szkłem latarni, której nocą nie ma komu zapalić. Bo i po co? Tor to przecież zamknięty; nie ujedziesz nim dalej jak 100 m. Opodal na liniach wre ruch parowozów, tętni życie, pulsują kolejowe arterie. Tu wiecznie cicho. Czasem zabłąka się w drodze maszyna przetokowa, czasem wtoczy niechętnie wóz odszybowany; niekiedy wjedzie na dłuższy spoczynek zniszczony jazdą wagon, zatoczy się ciężko, leniwo i stanie niemy na całe miesiące lub lata. W zmurszałym dachu ptaszek uwije gniazdko i wykarmi młode, w rozpadlinie pomostu rzuci się zielsko, wytryśnie gałązka wikliny. Nad rudawą taśmą szyn pochyla zwichnięte ramiona popsuty semafor i błogosławi smętkowi ruiny...

Stefan Grabiński, Ślepy tor, 1919

Październik 2012. Warszawa. Polna droga i zarośnięty tor kolejowy - widok z ul. Gniewkowskiej. Fot. blogowsky

Nieśpieszność

Indywidualny wymiar odkrywania przestrzeni miejskiej, to chyba najcenniejsza i najprzyjemniejsza część fotograficznego rzemiosła, zwłaszcza takiego na amatorskim poziomie. Amatorskim w sensie "nie-zawodowym", bo profesjonalny fotograf najczęściej robi zdjęcia na konkretne zamówienie. Podpatrywanie innych amatorów też ma duże znaczenie, ciekawe przecież gdzie chodzą inni i co zaprząta ich uwagę. Nie mniej jednak samodzielne doświadczenie i próba wytyczenie własnych ścieżek, to sprawa zasadnicza. Oczywiście nie chodzi o to, by być oryginalnym za wszelką cenę. Koła na nowo nie wymyślimy. Rzecz w tym, by nie bać się zrobić dwóch kroków dalej, wszędzie tam, gdzie zatrzymuje się większość, by zobaczyć coś, co inni zlekceważą, czy ominą. To, co najbardziej mnie irytuje we współczesnej sieczce zdjęciowej to przed wszystkim pośpiech, objawiający się w przypadkowości i banalności tematu. Trzeba zdążyć ogarnąć to i tamto i jeszcze coś, trzeba pstrykać jak najwięcej i jak najszybciej. Oczywiście nie jestem tu wyjątkiem, też często spoglądam na zegarek i zastanawiam się, co jeszcze uda mi się dziś "zrobić". Pstrykam i pędzę dalej, a potem jestem niezadowolony z rezultatu. To wymaga dużej, samodzielnej pracy, by w takich chwilach powiedzieć sobie: "stop, zaczekaj, wróć tam i przyjrzyj się wszystkiemu jeszcze raz, zobacz obiekt z innej perspektywy, poszukaj tematu, który cię wciągnie, zbuduj od nowa całą kompozycję, nie śpiesz się, potem będziesz żałował, że cię coś ominęło, że nie wykorzystałeś właściwie czasu i miejsca, w którym się znalazłeś". Takiej determinacji życzyłem sobie w tym roku od św. Mikołaja, o niezbędny czas będę musiał zatroszczyć się sam.

Lipiec 2012. Warszawa. Krzyż na rogu ul. Płużańskiej i Wyrzyskiej. Fot. blogowsky